Po prostu pomoc w domu

 

Po prostu pomoc w domu

 

Informacja o beatyfikacji Służebnicy Bożej Hanny Chrzanowskiej obudziła we mnie wspomnienia… Nie, nie znałam Jej osobiście, ale uświadomiłam sobie, że  uczestniczyłam w dziele, które ona zapoczątkowała, a które nazwałabym pomocą w domu osobom chorym, niepełnosprawnym, starszym i innym potrzebującym pomocy. Nikt wtedy takiej posługi nie nazywał wolontariatem.

Późnym wrześniowym wieczorem 2012 roku znalazłam się na terenie Centrum Formacji Duchowej  Salwatorianów w Trzebini. Kiedy tam się wybierałam, byłam pewna, że jadę do Trzebini po raz pierwszy, a jednak, kiedy ujrzałam wysoką wieżę kościoła i duży park, uświadomiłam sobie, że przecież już tutaj kiedyś przebywałam… kiedy? po co? W myślach zobaczyłam park pełen osób na wózkach inwalidzkich, a obok nich osoby towarzyszące. Tak, rzeczywiście byłam już w Trzebini jako studentka lub świeżo upieczony magister, aby służyć w czasie rekolekcji, które organizowała pani Hanna Chrzanowska dla osób chorych, niepełnosprawnych, takich, które nie opuszczały swych mieszkań i tutaj mogły zobaczyć coś więcej niż cztery ściany swego pokoju, również doświadczyć Kościoła jako wspólnoty.

Duszpasterstwo Akademickie i potem Absolwentów, z którymi się utożsamiałam, łączyło studium z konkretną pomocą potrzebującym, duchowość ze służbą. Tutaj uczyłam się zauważać innych, ich potrzeby i na nie reagować. Zaczęłam od noszenia obiadów pod wskazany adres…

Najbardziej zapamiętałam wizyty u pani Ani, która nie opuszczała swego maleńkiego, zimnego  mieszkania z powodu niepełnej sprawności. Nauczyła mnie, mieszczucha z centralnym ogrzewaniem, palić w piecu… stała nade mną i dyktowała, co i jak mam do niego wkładać (ta kolejność była ważna, bo był wymagający). Obowiązkowo starałam się być u niej w dzień Wigilii, bo wiedziałam, że od kilku dni przygotowuje fasolę ze śliwkami (pycha!), mając nadzieję na czyjeś odwiedziny. Z panią Anią chodziłam na tzw. przechadzki czyli wychodziłyśmy z mieszkania, pokonując kilka schodów, aby znaleźć się na drewnianym, wspólnym balkonie długości może dwa metry, szerokości metr i tam odbywał się ten półgodzinny spacer połączony z rozmową.

Panią Anię co jakiś czas odwiedzał doktor… porozmawiał, wypisał recepty i tak było przez wiele lat. Później, gdy już nie dał  rady wejść na pierwsze piętro starej kamienicy, ja chodziłam do niego po recepty. Mówiąc współczesnym językiem były to wizyty prywatne, ale takie niedzisiejsze… bo „bezgotówkowe”. Co więcej, w porze jesiennej oprócz recept otrzymywałam dla siebie i pani Ani jabłka i orzechy z ogrodu pana doktora.

 Największy ciężar opieki spoczywał na siostrach zakonnych, które przychodziły do niej z parafii. Odwiedzali ją też klerycy z Seminarium, no i my z Duszpasterstwa. Wszystkich obdarowywała uśmiechem, rozmową i własnoręcznie zrobionymi cudeńkami. Zachodziłam do niej przez wiele lat, zawsze otrzymując więcej niż potrafiłam dać.

Inną „działką” pomocy domowej były korepetycje. Przychodziłam do mieszkania ubogiej rodziny i odrabiałam z dziećmi lekcje. Pewnego razu matka dzieci, chcąc okazać wdzięczność, przygotowała dla mnie zimową kurtkę (może ją od kogoś dostała dla siebie?), ale ja oczywiście jej nie przyjęłam, bo przecież… pomoc traktowałam jako czyn bezinteresowny. Sprawa oparła się o duszpasterza i w końcu kurtka była moja. Czego nauczyło mnie to wydarzenie? Każdy człowiek, również ten najbiedniejszy, ma swoją godność i kiedy coś komuś daję z siebie, muszę się nauczyć i brać czyli przyjmować wdzięczność okazaną przez drugiego.

Co było motorem mojego działania? Czy słowa z Ewangelii: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt,25,40)? Myślę, że wtedy jeszcze nie, … miałam wolny czas, ktoś potrzebował pomocy, więc mim się dzieliłam. Pewno nie byłam wtedy wolna od siebie, bo jak pisała Hanna Chrzanowska (która służąc cale życie chorym i cierpiącym coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że służy w nich samemu Chrystusowi): „chyba tylko wtedy, kiedy jesteśmy wolne od siebie, naprawdę służymy Chrystusowi w chorych”.

Nina